"Outsider" - fragment powieści po polsku

Najnowsza powieść Stephena Kinga zatytułowana "Outsider" trafi do księgarni już 5 czerwca, a już dzisiaj możecie przeczytać jej fragment udostępniony przez Wydawnictwó Prószyński.

Zeznanie Arlene Stanhope (12 lipca, 13:00, przesłuchujący detektyw Ralph Anderson)

Stanhope: Czy to potrwa długo, panie detektywie?

Detektyw Anderson: Nie, skądże. Proszę po prostu powiedzieć, co pani widziała po południu wewtorek dziesiątego lipca, ibędzie po wszystkim.

Stanhope: Dobrze. Wychodziłam zGerald's Fine Groceries. Wewtorki zawsze robię tam zakupy. WGerald's wszystko jest droższe, ale do Krogera nie chodzę odczasu, gdy przestałam prowadzić. Oddałam prawko rok po śmierci męża, bo nie ufałam już swojemu refleksowi. Miałam parę wypadków. Nic groźnego, stłuczki, wie pan, ale to mi wystarczyło. Gerald's jest raptem dwie przecznice odmieszkania, do którego się przeniosłam, kiedy sprzedałam dom, alekarz mówi, że spacery dobrze mi robią. Pomagają na serce, wie pan. Właśnie wychodziłam ztrzema siatkami wmoim małym wózku - tylko na tyle zakupów mnie teraz stać, ceny, zwłaszcza mięsa, są koszmarne, nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam bekon - iwtedy zobaczyłam tego małego Petersona.

Detektyw Anderson: Jest pani pewna, że to był Frank Peterson?

Stanhope: Otak, to był Frank. Biedaczek, tak mi przykro, że spotkał go taki los, ale teraz jest wniebie, jego ból się skończył. Tym trzeba się pocieszać. Jest dwóch młodych Petersonów, wie pan, obaj rudzi, włosy mają wtakim okropnym marchewkowym odcieniu, jest między nimi co najmniej pięć lat różnicy. Starszy, Oliver, chyba tak mu na imię, kiedyś dostarczał nam gazetę. Frank ma rower, taki zwysoką kierownicą iwąskim siodełkiem...

Detektyw Anderson: Banan, tak nazywają takie siodełka.

Stanhope: Tego to ja nie wiem, wiem tylko, że rower był jasny, jasnozielony, okropny kolor, szczerze mówiąc, ina siodełku miał naklejkę. Znapisem "Flint City High". Tyle że do liceum to on już nie pójdzie, prawda? Biedny, biedny chłopiec.

Detektyw Anderson: Pani Stanhope, czy chce pani, żebyśmy zrobili krótką przerwę?

Stanhope: Nie, wolałabym to dokończyć. Muszę wrócić do domu inakarmić kotkę. Zawsze daję jej jeść otrzeciej, na pewno jest już głodna. Izastanawia się, gdzie się podziewam. Ale może dałby mi pan chusteczkę? Na pewno fatalnie wyglądam. Dziękuję.

Detektyw Anderson: Jak to możliwe, że widziała pani naklejkę na siodełku roweru Franka Petersona?

Stanhope: Och, dlatego że na nim nie siedział. Prowadził go przez parking Gerald's. Łańcuch był zerwany iciągnął się po asfalcie.

Detektyw Anderson: Zauważyła pani, jak był ubrany Frank?

Stanhope: WT-shirt znazwą jakiegoś zespołu ro­ckandrollowego. Nie wiem jakiego, nie znam się na tej muzyce. Przykro mi, bo może to ważne. Imiał bejsbolówkę Rangersów, zsuniętą na tył głowy, tak że widziałam te jego rude włosy. Rudzielcy zwykle bardzo szybko łysieją, wie pan. Teraz już nigdy nie będzie się musiał tym martwić, prawda? Och, jakie to smutne. Wkażdym razie na drugim końcu parkingu stał brudny biały van. Wysiadł zniego mężczyzna ipodszedł do Franka. To był...

Detektyw Anderson: Dojdziemy do tego, jednak najpierw chciałbym, żeby powiedziała pani coś więcej otym vanie. To był taki model bez okien?

Stanhope: Tak.

Detektyw Anderson: Bez napisów? Ĺťadnej nazwy firmy ani nic takiego?

Stanhope: Ja żadnych nie zauważyłam.

Detektyw Anderson: No dobrze, pomówmy oczłowieku, którego pani zobaczyła. Czy rozpoznała go pani, pani Stanhope?

Stanhope: Och, oczywiście. To był Terry Maitland. Całe West Side zna trenera T. Nawet wliceum tak go nazywają. Uczy tam angielskiego, wie pan. Mój mąż uczył razem znim, zanim przeszedł na emeryturę. Nazywają go trener T, bo trenuje juniorską drużynę bejsbolu idrużynę wlidze miejskiej, kiedy rozgrywki juniorskie się kończą, ajesienią prowadzi zajęcia dla małych chłopców, którzy lubią grać wfutbol amerykański. Ta liga też jakoś się nazywa, ale nie pamiętam jak.

Detektyw Anderson: Może wróćmy do tego, co widziała pani wtorkowego popołudnia...

Stanhope: Właściwie niewiele jest do dodania. Frank porozmawiał ztrenerem T ipokazał palcem zerwany łańcuch. Trener T kiwnął głową iotworzył tył białego vana. Swoją drogą to nie mógł być jego wóz...

Detektyw Anderson: Dlaczego pani tak uważa, pani Stanhope?

Stanhope: Bo miał pomarańczową tablicę rejestracyjną. Nie wiem, zjakiego to stanu, na odległość nie widzę tak dobrze jak kiedyś, ale wiem, że rejestracje zOklahomy są niebiesko-białe. Wkażdym razie nie widziałam, co było na tyle vana, dostrzegłam tylko jakiś podłużny, zielony przedmiot, który wyglądał jak skrzynka znarzędziami. Czy to była skrzynka znarzędziami, panie detektywie?

Detektyw Anderson: Co się stało potem?

Stanhope: Cóż, trener T włożył rower Franka na tył vana izamknął drzwi. Klepnął Franka wplecy. Potem on podszedł do drzwi kierowcy, aFrank do drzwi pasażera. Obaj wsiedli iwóz pojechał na Mulberry Avenue. Myślałam, że trener T odwiezie chłopaka do domu. Pewnie, że tak. Co innego miałam myśleć? Terry Maitland mieszka na West Side prawie dwadzieścia lat, ma przemiłą rodzinę: żonę idwie córki... Czy mogę prosić ojeszcze jedną chusteczkę? Dziękuję. Już prawie kończymy, mam nadzieję?

Detektyw Anderson: Tak. Bardzo nam pani pomogła. Oile pamiętam, zanim zacząłem nagrywać, powiedziała pani, że zdarzyło się to około trzeciej?

Stanhope: Punkt trzecia. Słyszałam, jak zegar ratusza wybijał godzinę, kiedy wyszłam zesklepu zmoim małym wózkiem. Chciałam wrócić do domu inakarmić kotkę.

Detektyw Anderson: Chłopcem, którego pani widziała, tym zrudymi włosami, był Frank Peterson.

Stanhope: Tak. Petersonowie mieszkają tuż za rogiem. Ollie kiedyś dostarczał mi gazetę. Widuję tych chłopców na co dzień.

Detektyw Anderson: Amężczyzną, który włożył rower na tył białego vana iodjechał zFrankiem Petersonem, był Terence Maitland, znany też jako trener Terry albo trener T.

Stanhope: Tak.

Detektyw Anderson: Jest pani tego pewna.

Stanhope: Otak.

Detektyw Anderson: Dziękuję, pani Stanhope.

Stanhope: Kto mógł przypuszczać, że Terry zrobi coś takiego? Sądzi pan, że były inne ofiary?

Detektyw Anderson: Ustalimy to wtoku śledztwa.

5


Ponieważ wszystkie mecze ligi miejskiej rozgrywane były na Estelle Barga Field - najlepszym bejsbolowym stadionie wokręgu, jedynym wyposażonym wjupitery umożliwiające grę po zmroku - otym, która drużyna będzie pełniła rolę gospodarza, rozstrzygał rzut monetą. Terry Maitland przed meczem wybrał reszkę, jak zawsze - przesąd przejęty odjego trenera zczasów, gdy sam grał wlidze miejskiej - iwypadła reszka. "Nieważne, gdzie gramy, po prostu lubię, kiedy to my atakujemy ostatni", mówił swoim chłopakom.

Itego wieczoru okazało się to korzystne. Trwała druga połowa dziewiątej rundy iBearsi prowadzili jednym punktem wpółfinale ligi. Drużynie Golden Dragons został już tylko jeden niewyautowany pałkarz, ale jej zawodnicy byli na trzech bazach. Cztery błędy, jeden nieudany rzut miotacza istan meczu zostanie wyrównany, jedno odbicie piłki wmiejsce niestrzeżone przez broniących będzie oznaczać zwycięstwo. Kibice klaskali, tupali wmetalowe trybuny iwiwatowali, kiedy mały Trevor Michaels wszedł na pozycję pałkarza. Jego kask był najmniejszym wwyposażeniu drużyny, amimo to opadał mu na oczy ichłopak musiał go co chwila poprawiać. Nerwowo poruszał kijem wprzód iwtył.

Terry myślał, czy go nie zmienić, ale jako że Trevor miał niewiele ponad półtora metra wzrostu, często zmuszał miotaczy do błędów izdobywał bazy za darmo. Ichoć nie był materiałem na łowcę home runów, czasem udawało mu się trafić piłkę kijem. Nie za często, ale odczasu do czasu. Gdyby Terry teraz zdjął go zboiska, biedak musiałby żyć ztym upokorzeniem przez cały następny rok gimnazjum. Zdrugiej strony, jeśli uda mu się zdobyć bazę, będzie to wspominał przy piwie na ogródkowych grillach do końca życia. Terry to wiedział. Sam był wpodobnej sytuacji dawno, dawno temu, wzamierzchłych czasach, gdy jeszcze nie grało się wbejsbol kijami aluminiowymi.

Miotacz Bearsów - mocno rzucający, wprowadzany pod koniec każdej rundy - wziął zamach icisnął piłkę nad środkiem bazy domowej. Trevor tylko patrzył zkonsternacją, jak śmignęła obok niego. Sędzia wywołał pierwszy strike. Tłum jęknął przeciągle.

Gavin Frick, asystent Terry'ego, chodził wtę izpowrotem przed ławką rezerwowych znotatnikiem trenera zwiniętym wdłoni (ile razy Terry prosił go, żeby tak nie robił?). Jego koszulka Golden Dragons wrozmiarze XXL opinała brzuch wrozmiarze co najmniej XXXL.

− Mam nadzieję, że wpuszczenie Trevora nie okaże się błędem, Ter - powiedział. Pot ściekał mu po policzkach. - Wygląda na śmiertelnie przerażonego ichyba nawet rakietą tenisową nie odbiłby zagrywki tego chłopaka.

− Zobaczymy - odparł Terry. - Mam dobre przeczucie. - Nieprawda. Nie miał.

Miotacz Bearsów wziął zamach iznów rzucił zcałej siły, ale tym razem piłka wylądowała na ziemi przed pozycją pałkarza. Kiedy Baibir Patel, zawodnik Dragonsów na trzeciej bazie, zrobił kilka małych kroków wstronę bazy domowej, widzowie zerwali się na nogi. Zjękiem zawodu usiedli zpowrotem, gdy piłka odbiła się iwpadła prosto wrękawicę łapacza. Łapacz Bearsów odwrócił się wstronę trzeciej bazy. Chociaż twarz miał schowaną pod maską, Terry wyczytał zniej ostrzeżenie: Spróbuj szczęścia, koleś. Baibir nie podjął wyzwania.

Następny rzut poszedł obok bazy, ale Trevor itak próbował odbić piłkę.

− Wyautuj go, Fritz! - wysoko na trybunach krzyknął jakiś mordowyjec, prawie na pewno ojciec miotacza, bo chłopak odwrócił głowę wtamtym kierunku. - Wyaaaautuj goooo!

Kij Trevora nie drgnął przy następnym rzucie, po którym piłka przeleciała blisko bazy - wzasadzie za blisko, by ocenić, czy rzut był prawidłowy, ale sędzia orzekł, że nie, itym razem to kibice Bearsów wydali zsiebie jęk zawodu. Ktoś zasugerował, że sędzia powinien sobie sprawić mocniejsze okulary. Inny kibic wspomniał coś opsie przewodniku.

Dwa strike'i, dwa nieprawidłowe rzuty; Terry miał silne przeczucie, że następna zagrywka rozstrzygnie, czy ten sezon będzie dla Dragonsów udany. Albo zagrają zPanthersami omistrzostwo ligi miejskiej iwezmą udział wrozgrywkach krajowych - transmitowanych wtelewizji - albo wrócą do domu ispotkają się jeszcze tylko raz, na grillu wogródku Maitlandów, tradycyjnie organizowanym na koniec sezonu.

Odwrócił się, żeby spojrzeć na Marcy idziewczynki. Siedziały tam gdzie zwykle, na krzesłach ogrodowych za osłoną bazy domowej − żona wśrodku, córki po bokach, jak dwie śliczne podpórki do książki. Wszystkie trzy pokazały, że trzymają kciuki. Terry puścił do nich oko, uśmiechnął się iteż podniósł oba kciuki, choć nadal czuł się nieswojo. Nie tylko zpowodu meczu. Czuł się tak odpewnego czasu. Jakby coś znim było nie całkiem wporządku.

Uśmiech, którym odpowiedziała Marcy, przygasł, ustępując miejsca zdziwionej, zasępionej minie. Popatrzyła wlewo iwskazała coś palcem. Terry odwrócił się izobaczył dwóch policjantów; szli równym krokiem wzdłuż linii łączącej trzecią bazę zbazą domową. Minęli Barry'ego Houlihana, członka sztabu szkoleniowego.

− Przerwa, przerwa! - ryknął sędzia, powstrzymując miotacza Bearsów, który już brał zamach przed kolejnym rzutem.

Trevor Michaels zszedł zestanowiska pałkarza − Terry miał wrażenie, że ulżyło mu ztego powodu. Publiczność zamilkła, wszyscy patrzyli na dwóch policjantów. Jeden wsunął rękę za plecy. Drugi trzymał dłoń na rękojeści broni służbowej schowanej wzapiętej kaburze.

− Zejść zboiska! - krzyczał sędzia. - Zejść zboiska!

Troy Ramage iTom Yates zignorowali go. Weszli do boksu Dragonsów - prowizorycznego, zdługą ławką, trzema koszami zesprzętem iwiadrem pełnym brudnych piłek treningowych - iskierowali się prosto do Terry'ego. Ramage wyjął zza pleców kajdanki. Po trybunach przeszedł szmer zdumienia zaprawionego szczyptą emocji: Uuuuu.

− Hej, panowie! - zawołał Gavin wbiegu (omal nie przewrócił się orzuconą na ziemię rękawicę pierwszobazowego Richiego Gallanta). - My tu gramy mecz!

Yates odepchnął go, kręcąc głową. Widownia milczała jak grób. Zawodnicy Bearsów, czekający wnapięciu na zagranie pałkarza, rozluźnili się itylko patrzyli, zrękawicami dyndającymi udłoni. Łapacz potruchtał do miotacza istanęli razem wpołowie drogi między jego stanowiskiem abazą domową.

Terry znał zwidzenia policjanta trzymającego kajdanki; jesienią przychodził zbratem na niektóre mecze młodzieżowej drużyny futbolowej.

− Troy? Co to ma znaczyć? Oco chodzi?

Ramage nie widział wtwarzy tego człowieka nic oprócz szczerego zdumienia, ale służył wpolicji odlat dziewięćdziesiątych iwiedział, że ci najgorsi opanowali do perfekcji niewinną minę pytającą "Kto? Ja?". Aten typ był najgorszym znajgorszych. Przypominając sobie instrukcje Andersona (iosobiście nie mając nic anic przeciwko temu), podniósł głos, żeby usłyszeli go wszyscy widzowie, których, jak poda jutrzejsze wydanie gazety, było tysiąc pięćset osiemdziesięcioro ośmioro.

− Terensie Maitlandzie, aresztuję cię za zabójstwo Franka Petersona.

Kolejne "uuuuu" ztrybun, tym razem głośniejsze, jak szum wzmagającego się wiatru.

Terry patrzył na Ramage'a spod zmarszczonych brwi. Rozumiał wypowiedziane przez niego słowa − to były proste angielskie słowa tworzące proste zdanie oznajmujące − wiedział, kim był Frankie Peterson ijaki spotkał go los, ale wymykało się mu znaczenie całości.

− Co? Ĺťartujesz sobie? - zdołał tylko rzucić iwłaśnie wtedy fotograf zrubryki sportowej "Flint City Call" pstryknął mu zdjęcie, to, które nazajutrz trafiło na pierwszą stronę. Usta Terry'ego były na nim rozchylone, oczy szeroko otwarte, włosy sterczały spod bejsbolówki Golden Dragons. Wyglądał na człowieka niedołężnego iwinnego jednocześnie.

− Co powiedziałeś?

− Ręce do przodu, proszę.

Terry spojrzał na Marcy iswoje córki; wciąż siedziały na krzesłach za drucianą siatką, patrzyły na niego zidentycznymi, zaskoczonymi minami zastygłymi na twarzach. Przerażenie przyjdzie potem. Baibir Patel zszedł ztrzeciej bazy iruszył wstronę boksu drużyny, zdejmując kask, spod którego wyłoniły się spocone, splątane czarne włosy; Terry poznał, że chłopak zaczyna płakać.

− Wracaj na miejsce! - krzyknął do niego Gavin. - Mecz się nie skończył.

Baibir jednak tylko stał na aucie, patrzył na Terry'ego iryczał. Terry spojrzał mu woczy, pewien (prawie pewien), że to wszystko mu się śni, po czym, mocno pociągnięty za ręce przez Toma Yatesa, zatoczył się do przodu. Ramage zatrzasnął kajdanki. Prawdziwe, nie plastikowe, duże iciężkie, błyszczące wpóźnym słońcu. Potem tym samym grzmiącym głosem oznajmił:

− Masz prawo zachować milczenie iodmówić odpowiedzi na pytania, ale jeśli zdecydujesz się mówić, wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie wsądzie. Masz prawo do obecności adwokata podczas przesłuchania, teraz iwprzyszłości. Rozumiesz?

− Troy? - Terry ledwo słyszał własny głos. Miał wrażenie, że całe powietrze uszło mu zpłuc. - Co to ma znaczyć, na litość boską?

Ramage puścił jego pytanie mimo uszu.

− Rozumiesz? - powtórzył.

Marcy podeszła do drucianej siatki, wczepiła się wnią palcami ipotrząsnęła. Sarah iGrace płakały za jej plecami. Grace klęczała obok krzesła ogrodowego siostry; jej własne przewróciło się na ziemię.

− Co wy robicie? - krzyknęła Marcy. - Na miłość boską, co wy robicie? Idlaczego robicie to tutaj?

− Rozumiesz? - padło po raz trzeci.

Terry przede wszystkim rozumiał, że został skuty iwłaśnie odczytywano mu jego prawa wobecności półtora tysiąca wpatrzonych wniego ludzi, wśród których były jego żona idwie małe córki. To nie był sen, nie było to też zwykłe zatrzymanie. To było, zpowodów dla niego niepojętych, publiczne pohańbienie. Najlepiej mieć to jak najszybciej zgłowy ispokojnie sprawę naprostować. Nawet zszokowany ioszołomiony, jak teraz, zachował dość przytomności umysłu, by wiedzieć, że jego życie nieprędko wróci do normy.

− Rozumiem - powiedział, po czym rzucił: − Trenerze Frick, proszę się cofnąć.

Gavin, który już podchodził do gliniarzy, zzaciśniętymi pięściami itłustą twarzą płonącą gniewnym rumieńcem, opuścił ręce izrobił krok wtył. Spojrzał przez drucianą siatkę na Marcy, uniósł ogromne ramiona irozłożył pulchne dłonie.

Troy Ramage mówił dalej, wciąż tym samym gromkim głosem herolda miejskiego obwieszczającego wieści tygodnia na rynku nowoangielskiego miasteczka. Ralph Anderson słyszał go zmiejsca, wktórym stał, oparty onieoznakowany radiowóz. Troy dobrze robił swoje. Wyglądało to paskudnie, owszem, iRalph się domyślał, że pewnie dostanie za to reprymendę, ale nie odrodziców Frankiego Petersona. Nie, nie odnich.

− Jeśli nie stać cię na adwokata, przed przesłuchaniem możesz sobie zażyczyć wyznaczenia obrońcy zurzędu. Rozumiesz?

− Tak. Rozumiem też coś innego. - Terry zwrócił się do widzów: - Nie mam pojęcia, dlaczego mnie aresztują! Gavin Frick poprowadzi drużynę do końca meczu! - Apotem, po krótkim namyśle: − Baibir, wracaj na trzecią bazę ipamiętaj, żeby biec za linią autu.

Rozległy się pojedyncze oklaski. Tylko pojedyncze. Mordo­wyjec zgóry trybun znów wrzasnął:

− Powiedziałeś, że co zrobił?

Wodpowiedzi widownia wymamrotała dwa słowa, które wkrótce rozejdą się po całym West Side ireszcie miasta: nazwisko Franka Petersona.

Yates złapał Terry'ego za ramię ipociągnął wstronę parkingu za budką gastronomiczną.

− Na kazania przed tłumem przyjdzie jeszcze czas, Maitland. Teraz idziesz do pierdla. Iwiesz co? Wtym stanie obowiązuje kara śmierci. Przez zastrzyk. Ale pewnie już to wiedziałeś. Wkońcu jesteś nauczycielem.

Nie przeszli dwudziestu kroków odprowizorycznego boksu, kiedy Marcy Maitland dogoniła ich ichwyciła Toma Yatesa za ramię.

− Na litość boską, co wy wyprawiacie?

Yates strącił jej dłoń, agdy spróbowała złapać męża za rękę, Troy Ramage odsunął ją − delikatnie, ale stanowczo. Przez chwilę stała oszołomiona, po czym zauważyła Ralpha Andersona, który szedł naprzeciw swoim podkomendnym. Znała go zligi juniorskiej; Derek Anderson grał wdrużynie Terry'ego, Gerald's Fine Groceries Lions. Oczywiście, Ralph nie na wszystkich meczach mógł być, ale przychodził, kiedy tylko czas mu pozwalał. Wtedy jeszcze nosił mundur. Kiedy awansował na detektywa, Terry wysłał mu maila zgratulacjami.

Teraz Marcy popędziła do niego po trawie wswoich starych tenisówkach, które zawsze wkładała na mecze Terry'ego, przekonana, że przynoszą mu szczęście.

− Ralph! - zawołała. - Co się dzieje? To jakaś pomyłka!

− Obawiam się, że nie.

Ten moment był dla niego szczególnie przykry, bo lubił Marcy. Zdrugiej strony zawsze lubił też Terry'ego - facet zapewne tylko troszeczkę zmienił życie Dereka, dał mu odrobinę pewności siebie, ale kiedy masz jedenaście lat, odrobina pewności siebie to duża rzecz. Ibyło coś jeszcze. Możliwe, że Marcy wiedziała, kim naprawdę był jej mąż, nawet jeśli nie dopuszczała tego do świadomości. Maitlandowie długo byli małżeństwem, atakie koszmary jak morderstwo małego Petersona nie biorą się zniczego. Nie ijuż. Dojrzewają wczłowieku, dopóki nie wcieli ich wczyn.

− Jedź do domu, Marcy. Natychmiast. Dziewczynki lepiej zostaw uznajomych, bo na miejscu czeka policja.

Patrzyła na niego pustym wzrokiem.

Ztyłu dobiegł brzęk. Aluminiowy kij soczyście uderzył piłkę. Oklaski jednak były skąpe; widzów, wciąż zszokowanych, bardziej interesowało to, czego świadkami byli przed chwilą, niż mecz toczący się na ich oczach. Aszkoda. Trevor Michaels właśnie rąbnął wpiłkę mocno jak nigdy wżyciu, nawet mocniej niż na treningu, kiedy trener T posyłał im łatwe zagrywki. Niestety, poleciała prosto do łącznika Bearsów. Nawet nie musiał podskoczyć, żeby ją złapać.

Po zawodach.

Powiązane
Książki:
Outsider
Zapowiedzi

2019-09-26

"Creepshow"

2019-10-04

"W wysokiej trawie"

2019-10-23

"Castle Rock"

2019-11-08

"Doctor Sleep"

Social Media
STRONA NA SKRÓTY: